o 5 rano zadzwonił budzik, więc prędko, prędko poderwaliśmy się z łóżka w pełnej gotowości. odjazd przewidywany na 6 rano - o czasie, 4h w podroży, pół godziny szukania hotelu, pół godziny autobusem z Mira do Wenecji, vaporetto kolejne pół godziny i o 12 byliśmy na miejscu, ach i jeszcze półl godziny w kolejce po bilet... pocieszający był fakt, ze ci którzy wykupili bilety przez internet też stali pół godziny po odbiór tegoż...więc nie plułam sobie w brodę, ze nie zadziałałam bardziej perspektywicznie.
ci co byli i widzieli, wiedza doskonale na czym polega wyścig z czasem na biennale. wszystkiego jest mnóstwo. każdy pawilon to osobna wystawa. mam trudności, żeby wchłonąć wszystko, reaguje intuicyjnie: macie 5 minut, żeby mnie przekonać, jeśli pod sufitem nie zabłyśnie żarówka (metaforycznym sufitem oczywiście), to wychodzimy. tym razem zabłysła... wielokrotnie!
pawilon centralny "Italia"
pierwsza część wystawy ILLUMInazioni
no właśnie... pawilon tzw włoski, czyli wystawa zbiorowa. kuratorem jest niejaki vittorio sgarbi, we włoszech odbierany raczej jako telewizyjny pieniacz nadużywający swoich przywilejów w celu tzw. "wyrywania lasek", których jednak nie szanuje, bo najczęściej obdarza epitetem "capra" czyli koza. to jego uniwersalna odpowiedz na wszystkie niewygodne pytania. kolekcjonuje również wytrwale wyroki sądowe, zwykle skazujące, ale ponoć jako znawca sztuki ma szerokie horyzonty... dałam mu szanse.
i w sumie było tłusto (ależ to brzmi w kontekście artystowskim, he he).
najbardziej niepokojący element pawilonu "the others" - wypchane gołębie maurizio cattelan porozstawiał wszędzie i w tak sugestywnych pozach, ze momentami strach, ze któreś z tych stworzeń narobi gościom na głowę był wręcz namacalny.
najlepiej zaś wyglądały w sali z płótnami Tintoretto, z której to wytrwale przeganiali zwiedzających strażnicy (nie zatrzymywać się za długo, nie podchodzić zbyt blisko, nie fotografować NICZEGO, a już na pewno nie gołębi, hehehe), pomimo swej niewątpliwej nowoczesności stary mistrz się jednak nie wstrzelił w klimat i zamiast wywołać zachwyt i zadumę w kontekście roku 2011 i imprezy jaka jest biennale raczej nie prowokował nic, bo nawet nie dało się za bardzo mu przyjrzeć (ciemność).
największe zauroczenie: Christopher Wool
osiem obrazów, przedstawiających powiększone i wydrukowane w technice sitodruku plamy (brąz, czerń, szarość) podobne tym, które wykorzystuje się w teście Roschacha (słynne plamy do interpretacji w psychoanalizie). niby chodziło o malarstwo nihilistyczne, "zrezygnowany malarz przyznaje się do tej interpretacyjnej korupcji przez czynniki zewnętrzne, dlatego mechaniczne powtarza ten sam wzór, zmieniając jedynie ton koloru". chyba mam dużą słabość do wielkich płócien, i do czystości idei. poprzednie zdanie to cytat z katalogu, z którym niekoniecznie się zgadzam, na pewno dużo wyjaśnia, ale nie oddaje uczucia z jakiego doznałam wchodząc do sali. wow!
(wychodzi na to, ze mam skłonności do czerni i bieli... i do psychoanalizy, ale to nieprawda)
monika sosnowska jest ewidentnie stalą postacią na biennale od paru ładnych lat. nie zabrakło jej i tym razem, ale w sumie chyba dużo większe wrażenie od jej instalacji zrobiło na mnie to, co zawisło na tylnych ścianach - david goldblatt obserwuje kryminalne aspekty u zwykłych ludzi, czy tez odwrotnie, aspekt zwykłości u kryminalistów. szereg zdjęć postaci połączonych z opisem ich życia i popełnionych przestępstw, wstrząsające. coś w rodzaju katharsis bowiem sam autor, mieszkaniec RPA, również padł ofiara napaści. skomplikowane historie pokazujące wartości moralne społeczeństwa podczas i po apartheidzie.
nathaniel mellors to jak dla mnie kolejny hit pawilonu włoskiego, gadające głowy, film, artystyczna, anarchistyczna soap opera, wykorzystująca język używany przez polityków, specjalistyczny bełkot, nieprawdopodobnie absurdalne sytuacje: "możesz - nie możesz". trochę potworne w swojej śmieszności. o nieokiełznany!
norma jeane pod którą to nazwa kryje się anonimowy artysta lub artyści. tutaj pomysł był całkiem prosty: pozostawić publiczności materiał do działań. popieram! uwielbiam patrzeć jak z sala muzealna zamienia się w salę zajęć plastycznych, każdy coś tam kleił, coś międlił w rekach, mógł nawet swoje wytwory zabrać do domu (!). no, tylko na ścianach nie pojawiły się same "szczytne hasła" (hehe), a raczej takie same, jak te, które zwykle ogląda się na ulicach. publiczność biennale nie odbiega zbytnio od normy (na ten temat tez jeszcze będzie). a to co widzicie na zdjęciach, było kiedyś plastelinowym sześcianem o barwach flagi egipskiej... który oddano publiczności do własnoręcznej obróbki - oto skutek:
amalia pica z argentyny pokazała oczyszczone z konwenansów przedmioty, pokazała jak można wykreować coś przy minimalnym nakładzie środków i osiągnąć jak dla mnie intrygujący efekt, miałam ochotę pogładzić te wypieszczone stroniczki, a dzwonek raczej pozostawał niezauważony, niektórzy wpadali na niego niechcący - jak dla mnie ważny element, instalacja sama w sobie, a w połączeniu z "planem" wręcz zabawna!
no to jeszcze ekscentryczna rodzina cindy sherman:
nasz sąsiad z Oleśnicy siegmar polke (ciekawe czy by się obraził za tego "sąsiada" ;)))
świat za błękitnym panelem, cześć instalacji kerstin brätsch
w obliczu jakiejkolwiek porażki pewnie zadajemy sobie to samo pytanie co llyn foulkes...
żyjąc w elastycznych przestrzeniach gianniego colombo,
przyświecamy sobie światłem elektrycznym jak philippe parreno...
na koniec jeszcze małe, wzruszające zadanie domowe dla wszystkich:
jeśli kogokolwiek ciekawi kogo pominęłam w tekście i na fotografiach (a jest ich wielu!), na tej stronie odnajdzie wszystkich artystów z pawilonu Italia. w następnym poście będę pisać o pawilonach narodowych, będziemy razem krążyć po parkowych alejkach słynnych Giardini. :)))